Jerzy Markowski: „Dziś więc Polska jest krajem bezpiecznym energetycznie, ale ten komfort nie potrwa wiecznie”

Jerzy Markowski: „Dziś więc Polska jest krajem bezpiecznym energetycznie, ale ten komfort nie potrwa wiecznie”

Wywiadu udziela dr inż Jerzy Markowski, rozmawiała Barbara Sadkowska

Jerzy Markowski | Wydarzenia 

Panie Ministrze, od lat mówi się o transformacji energetycznej, dziś temat ten wybrzmiewa szczególnie mocno. Śląsk wskazywany jest jako obszar, w którym proces zmian będzie najbardziej widoczny. Jak Pan ocenia – czy już widać efekty transformacji, czy nadal bardziej o niej mówimy, niż ją realizujemy?

Jerzy Markowski: Nie zgadzam się z tezą, że dopiero teraz jesteśmy w okresie transformacji energetycznej. Transformacja energetyczna to proces trwający tak długo, jak istnieje cywilizacja. Zaczęliśmy od kamienia łupanego, łuczywa, później lampy naftowej, przez energetykę węglową, dziś jesteśmy w erze jądrowej, a wkrótce – wodorowej. Ten proces towarzyszy rozwojowi cywilizacji i zawsze w nim uczestniczymy.

Rola Śląska była szczególna w etapie energetyki opartej na paliwach kopalnych, zwłaszcza na węglu kamiennym. To właśnie Śląsk, obok Zagłębia Dolnośląskiego i Lubelskiego, był zapleczem geologicznym, z którego korzystała Polska. Jeśli spojrzymy wyłącznie na ostatnie 30 lat, skala zmian jest ogromna. Wtedy w Polsce działały 72 kopalnie węgla kamiennego, dziś zostało ich 14. Zatrudnienie w górnictwie spadło z 480 tysięcy do około 70 tysięcy osób. Wydobycie zmniejszyło się ze 140 do 44 milionów ton rocznie. Eksport – z blisko 40 milionów ton do 1 miliona, podczas gdy import wzrósł z zera do ponad 9 milionów ton w tym roku, a jeszcze niedawno sięgał nawet 22 milionów. To są liczby, które najlepiej pokazują skalę przemian.

Ale trzeba podkreślić: transformacja nie sprowadza się tylko do górnictwa. W Polsce realnie powstają nowe moce wytwórcze oparte nie tylko na węglu, choć energetyka węglowa nadal pozostaje dominująca. Nasza energetyka nie cierpi dziś na deficyt mocy – krajowe zapotrzebowanie wynosi około 160 TWh rocznie i jesteśmy w stanie je pokryć. Sporadyczne niedobory uzupełniamy importem, ale to zaledwie ok. 10 godzin w skali roku. I nie może być więcej, ponieważ żaden z krajów sąsiednich – Niemcy, Czechy, Słowacja, a nawet Szwecja – nie dysponuje nadwyżkami energii, które mogłyby nam sprzedać. Do tego mamy tylko dwa poważne połączenia transgraniczne: na zachód i przez Bałtyk do Szwecji. To ogranicza możliwości importu.

Dziś więc Polska jest krajem bezpiecznym energetycznie, ale ten komfort nie potrwa wiecznie. W perspektywie najbliższych kilkunastu lat sytuacja zacznie się zmieniać.

jerzy markowski

A czy w obecnej sytuacji mamy chociaż nadzieję na stabilną politykę energetyczną?

Jerzy Markowski: Ta nadzieja jest niestety złudna. Polityka energetyczna państwa to nie hasła czy deklaracje, lecz dokument określający bilans zapotrzebowania na energię, dostępność surowców i granice bezpieczeństwa dostaw. Władza powinna jasno wskazywać, które surowce traktuje jako krajowe, które będą importowane i w jakiej skali. Tylko wtedy można mówić o prawdziwej polityce. A my dziś – nie mamy nic.

Do tego dochodzi starzenie się bloków węglowych. Elektrownie mają swoje cykle życia, ale niepokoi fakt, że Polska utraciła firmę, która przez dziesięciolecia odpowiadała za budowę i modernizację takich instalacji – Rafako. Dziś firma przestawia się na produkcję zbrojeniową, a całkowicie zanika to, do czego została powołana. To paradoks: wolimy wytwarzać lufy, zamiast zapewnić stabilne źródła energii elektrycznej, które umożliwiają ich produkcję. To filozofia krótkowzroczna i niebezpieczna.

Polską energetykę dodatkowo obciążają koszty systemu ETS. Kiedy go tworzono, zakładano, że wpływy z opłat za emisję CO₂ sfinansują modernizację sektora. Tymczasem modernizacji nie widać, a cena emisji rośnie. Na początku było to 3 euro za tonę, dziś jest to 50 euro, a bywało nawet 90. Po wejściu ETS2 cena może sięgnąć 120 euro, co sprawi, że żadna energia elektryczna w Polsce – ani węglowa, ani gazowa – nie będzie konkurencyjna.

Co zatem z tak ważnymi instalacjami jak Elektrownia Rybnik? Czy przestawienie jej na gaz to rozsądne rozwiązanie?

Jerzy Markowski: Elektrownię w Rybniku budowano 60–70 lat temu, bo na południu kraju znajdowało się największe zapotrzebowanie na moc – przemysł ciężki, który do dziś tam działa. Co istotne, elektrownia została zlokalizowana na złożach węgla kamiennego. Kopalnie rybnickie pracowały dla niej. Jeśli dziś przestawimy ją na gaz, to kopalnie stracą odbiorcę, a elektrownia zacznie bazować wyłącznie na imporcie. Trudno to pogodzić z polityką bezpieczeństwa energetycznego czy obronnością kraju.

Mam tu osobiste doświadczenie – przez trzy lata, gdy byłem w rządzie, byłem członkiem Komitetu Obrony Kraju, jako jedyny cywil. Tam nauczyłem się myśleć o państwie w kategoriach bezpieczeństwa. Wtedy analizowaliśmy scenariusze, w których najprościej sparaliżować gospodarkę poprzez zablokowanie dostaw energii elektrycznej. W dzisiejszym niespokojnym świecie wystarczy konflikt na Bliskim Wschodzie, by tankowce z gazem LNG czy ropą nie dopłynęły. A my dodatkowo lokujemy znaczną część infrastruktury przesyłowej i wiatrowej od strony Bałtyku – morza, które jest dziś jednym z najbardziej niestabilnych obszarów militarnie. To brak wyobraźni, a momentami wręcz sabotaż własnego bezpieczeństwa energetycznego.

Problem pogłębia fakt, że nie ma w Polsce jednego ośrodka decyzyjnego odpowiedzialnego za politykę energetyczną. Kompetencje są rozproszone między kilka resortów: Ministerstwo Klimatu stawia na dekarbonizację i zieloną energię, Ministerstwo Energii – które nigdy nie miało realnych narzędzi – próbuje kreować wizję, Ministerstwo Aktywów Państwowych ma nadzór właścicielski, a Ministerstwa Rozwoju i Finansów dysponują pieniędzmi. W efekcie decyzje zapadają w czterech–pięciu ośrodkach, a tak naprawdę nikt nie ponosi odpowiedzialności. Ministrowie mają jedną wygodną wymówkę – nie mogą być winni, bo nie są kompetencyjnie odpowiedzialni.

Pozostaje jeszcze kwestia energetyki jądrowej. Jak Pan ocenia perspektywy jej rozwoju?

Jerzy Markowski: Energetyce jądrowej kibicuję, choć mam świadomość problemów. Warto pamiętać, że Polska miała już w 60% gotową elektrownię w Żarnowcu, którą zamknięto w 1992 roku. Dziś mówi się o nowych projektach, ale trzeba przyjąć do wiadomości dwie rzeczy.

Po pierwsze, koszty. Elektrownia jądrowa to wydatek rzędu co najmniej 200 miliardów złotych. Na razie mamy gwarancje państwowe na 60 miliardów kredytu inwestycyjnego, ale bez zgody Unii Europejskiej. Po drugie, terminy. Co wypowiedź ministra, to inna data. Pojawiały się deklaracje o roku 2036, dziś mówi się o latach 2040–2045. To oznacza, że elektrownia powstanie – jeśli powstanie – co najmniej dekadę po tym, gdy znikną stabilne źródła oparte na węglu brunatnym i kamiennym.

Innymi słowy, wchodzimy w okres poważnego deficytu energii elektrycznej, zakładając, że odnawialne źródła same zaspokoją potrzeby kraju. A ja – choć jestem zwolennikiem OZE – wiem, że państwo o potencjale Polski nie może uzależniać swojej przyszłości energetycznej od pogody.

W wielu krajach model energetyczny opiera się na łączeniu atomu z odnawialnymi źródłami energii. To rozsądny kierunek, ale kiedy realnie możemy się tego spodziewać w Polsce?

Jerzy Markowski: Wszystkie dojrzałe gospodarki starają się łączyć energetykę jądrową z OZE, by zapewnić stabilność systemu. U nas również jest to kierunek docelowy, ale perspektywa jego realizacji pozostaje wciąż odległa. Trzeba pamiętać, że rozwój źródeł odnawialnych, zwłaszcza fotowoltaiki i wiatru, niesie ze sobą ogromne wyzwania dla systemu przesyłowego. Energetycy wiedzą najlepiej, że nadmiar energii w określonych godzinach destabilizuje sieci. Przykłady awarii w Hiszpanii, Portugalii czy Czechach pokazują, jak poważne mogą być tego skutki.

Problem w Polsce polega na tym, że dopóki mamy energię w nadmiarze, bagatelizujemy zagrożenia. Mobilizujemy się dopiero w sytuacji kryzysowej – a dziś jeszcze żyjemy w komforcie dostatku energii.

Czy w takim razie w ogóle jest jeszcze przyszłość dla polskiego górnictwa?

Jerzy Markowski: Przy całym patriotyzmie regionalnym muszę stwierdzić, że zasoby węgla energetycznego się kończą. Kopalnie wymagają gigantycznych inwestycji, ale nawet wtedy trudno byłoby osiągnąć rentowność. W tej sytuacji jedynym realnym zapleczem dla energetyki węglowej pozostaje Lubelskie Zagłębie Węglowe. Bogdanka wydobywa dziś ok. 9 mln ton rocznie – niemal tyle, co cała Polska Grupa Górnicza na Śląsku – a obok istnieje jeszcze 10 pól geologicznych o podobnych parametrach. To tam powinniśmy ulokować produkcję rzędu co najmniej 40 mln ton rocznie, by uniezależnić się od importu z Kolumbii, RPA czy Mozambiku. Twierdzenie, że to bezpieczniejsze niż węgiel z Lublina czy Śląska, jest kompletnym niezrozumieniem rzeczywistości.

Problem w tym, że polityka państwa wobec górnictwa sprowadza się dziś do jego wygaszania. W 2024 roku sektor – z wyłączeniem Jastrzębskiej Spółki Węglowej – otrzymał 9 mld złotych na likwidację mocy nieprodukcyjnych. W praktyce te środki posłużyły tylko dotowaniu bieżącej działalności. Nie zamknięto żadnej niepotrzebnej kopalni, nie zlikwidowano zbędnej infrastruktury, nie uruchomiono programów odejść pracowniczych. Efekt? Wydajność pracy polskiego górnika spadła do poziomu z 1923 roku. Przy obecnej technologii to powód do wstydu.

Co więcej, wkrótce polskie kopalnie obciąży dodatkowo koszt emisji metanu. To uderzy szczególnie w kopalnie węgli metanowych. A my tymczasem zlikwidowaliśmy już Makoszowy – jedną z nielicznych kopalń niemetanowych – i szykujemy do zamknięcia kolejne, jak Bolesław Śmiały. To niezrozumiała i krótkowzroczna polityka.

W debacie publicznej często słyszymy, że winny wysokich cen energii jest drogi węgiel. Czy rzeczywiście tak jest?

Jerzy Markowski: To uproszczenie, a wręcz manipulacja. Węgiel stanowi dziś tylko ok. 18% kosztów produkcji energii elektrycznej. 40% to opłaty emisyjne w ramach systemu ETS, reszta to podatki, akcyzy, koszty przesyłu. W efekcie politycy zamiast obniżać koszty systemowe, wybierają drogę najprostszą – dotacje z budżetu państwa, które i tak pochodzą z podatków płaconych m.in. przez górnictwo.

Dotowanie cen zamiast redukcji kosztów to błędne koło. Producent energii nie musi się starać, bo i tak dostanie gwarantowany odbiór po wysokiej, dotowanej cenie. To całkowite zaprzeczenie mechanizmów rynkowych.

Czy w tej sytuacji możliwe jest w Polsce zbudowanie rozsądnego miksu energetycznego?

Jerzy Markowski: Tak, oczywiście. Nie jestem przeciwnikiem OZE – przeciwnie, uważam, że mają swoje miejsce, ale tylko wtedy, gdy są dostępne i stabilne. Jako człowiek, który spędził 29 lat pod ziemią, jestem ostatnim, który namawiałby kogokolwiek do pracy w kopalni. Ale świat idzie zupełnie inną drogą – globalne wydobycie węgla w tym roku przekroczy 8,5 miliarda ton. Chiny wydobędą ponad 4,7 mld ton, Indie ponad miliard, USA i Rosja po pół miliarda, Indonezja 600 mln. Widać więc wyraźnie, że Polska nie może udawać, że od węgla całkowicie odejdzie. Rozsądny miks to połączenie węgla, gazu, atomu i OZE, przy równoczesnym ograniczaniu kosztów systemowych i modernizacji sektora.

Podsumowując: nasz miks energetyczny można ułożyć w sposób zrównoważony. Kluczowe jest, aby transformacja energetyczna, która i tak się dzieje – bo to proces technologiczny – nie doprowadziła do kryzysu cywilizacyjnego w postaci braku dostępu do energii elektrycznej. Zanim coś zlikwidujemy, musimy stworzyć realną alternatywę. Zasoby mocy mamy, ale swoboda manewru skończy się w 2036 roku. Problem w tym, że Polska bardzo powoli buduje nowe moce – w ciągu 30 lat powstało ich zaledwie 2500 MW, czyli tylko 10% tego, co w dekadzie lat 70.

Polska energetyka wymaga więc przede wszystkim strategii?

Jerzy Markowski: Dokładnie tak. Proszę pamiętać, że w Polsce tradycyjnie były trzy strefy zapotrzebowania na energię: największa na południu – ze względu na przemysł i gęstość zaludnienia – zbilansowany środek i deficyt na północy. Dlatego w czasie mojej pracy jako ministra budowaliśmy połączenia transgraniczne – m.in. ze Szwecją i Niemcami – żeby ten deficyt wyrównywać.

Problem w tym, że Polska nigdy nie miała długofalowej polityki energetycznej. W USA dokument podpisany przez wiceprezydenta Dicka Cheneya obejmował 100 lat. Francja i Niemcy planują na 40 lat. A w Polsce – jeśli już była strategia – to najwyżej na cztery lata, z trzema wariantami: rozwój, stagnacja albo kryzys. To nie daje podstaw do żadnych poważnych inwestycji.

Kto bowiem wyłoży miliardy – czy to państwo, czy prywatny inwestor – jeśli nie ma pewności stabilnego odbioru i zwrotu kredytu? To jest dziś największy problem: brak wizji i stabilności.

Dziękuję za rozmowę.

Udostępnij artykuł:

Artykuły z kategorii

Scroll to Top
Przewiń do góry